Marchocki Stanisław 1926

Z Ostoya
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

Marchocki Stanisław

Urodzony 1926

Ojciec: Julian Karol Mikołaj (Panek), ok. 1899 - 1972,

Matka: Anna Hulewicz, ok. 1901 - 1990 herbu No­wi­na

Rodzeństwo:

Jadwiga (Wisia), 1924 - 1943

Małżeństwo 1956, żona Zbigniewa Maria Marszałek

Dzieci:

Agnieszka (Jagienka), *1957

Wanda Magdalena, *1958

Jadwiga (Marylka), *1964


Odbudować dom - ocalić pamięć

"...- Gdybyśmy nie zajęli się tym dworem, do dziś nie zostałby z niego kamień na kamieniu - mówi Stanisław Ścibor-Marchocki, od piętnastu lat powoli i z mozołem odbudowujący dwór w Krzesku, należący przed wojną do jego stryja. I nie chodzi tylko o mury, ale o ocalenie pamięci o rodzinie, w której dziejach streszczają się losy Polaków zamieszkujących wschodnią część Rzeczypospolitej.

Życiorysem pana Stanisława można by obdzielić kilka osób i każda z nich miałaby co opowiadać. Z przeszłości wyniósł jednak przede wszystkim wspomnienia. Jedyne pamiątki z domu rodzinnego w Koreliczach koło Nowogródka to obrazek Matki Bożej Ostrobramskiej i drewniany talerz na chleb. Pęknięty, jak pamięć o ludziach i miejscach, których już nie ma.

Po wygnaniu z domu rodzinnego, deportacji na Syberię, a potem wędrówce na zachód i 45-letnim poszukiwaniu swego miejsca na ojczystej ziemi pan Stanisław wie, że jest wreszcie u siebie. Potwierdzają to bielejące z dala ściany krzeskiego dworu. Z rozmachu architektonicznego budowli można wnioskować, że niegdyś "dostatek tu mieszkał i porządek". Typowa bryła dworku szlacheckiego została na początku XIX wieku znacznie wzbogacona - dobudowano piętro z szerokim tarasem ograniczonym ozdobną balustradą oraz wieżę. Dzięki temu całość robi wrażenie, że to już nie dwór, ale mały pałac.

Ostatni właściciel dworu w Krzesku - Zygmunt Ścibor-Marchocki, stryj Stanisława - był człowiekiem zamożnym. Ufundował nawet kościół sąsiadujący z dworskim parkiem. W świątyni wisi portret fundatora. Zygmunt podobno planował zapisać majątek na Podlasiu swemu bratankowi, bo sam był kawalerem, a jego siostra nie wyszła za mąż. Został aresztowany przez Sowietów w 1939 r. - Wzięli go prosto z dworu, prawdopodobnie nie miał przy sobie dokumentów. Przepadł bez wieści. Jedyny ślad, na jaki natrafiła rodzina po latach, to lista kozielska. Zginął jako NN, zidentyfikowano go po imionach rodziców - snuje rodzinną opowieść Stanisław Ścibor-Marchocki. Kraje "lat dziecinnych"

Pan Stanisław urodził się na Kaszubach, dzieciństwo spędził na Nowogródczyźnie, gdzie jego ojciec administrował majątkiem hrabiny Żółtowskiej - wnuczki Maryli Wereszczakówny, muzy Adama Mickiewicza. Marchoccy mieszkali w Koreliczach położonych 20 km na wschód od Nowogródka. W 1938 r. Stanisław rozpoczął naukę w gimnazjum Ojców Jezuitów w Wilnie. Pogodne, szczęśliwe dzieciństwo nagle i brutalnie przerwała wojna. Ojciec poszedł na front. Przez Litwę, Łotwę, Szwecję przedostał się do Francji, potem walczył w Anglii. Do kraju wrócił w 1947 roku.

Tak więc matka została sama, zdana tylko na siebie, mając pod opieką dwoje dzieci: 15-letnią córkę Jadwigę i 13-letniego Stanisława. Wojna dotarła do nich szybko. Już kilka dni po wkroczeniu Sowietów, a więc jeszcze we wrześniu 1939 r., zostali wyrzuceni z domu praktycznie w tym, w czym stali. Pozwolono im zabrać tylko osobiste rzeczy. - Wielkiego wsparcia doznaliśmy od naszych pracowników. Gdy Sowieci wyrzucali nas z domu, oni rzucili się "na szaber". Wszystko, co udało się im zabrać, przynieśli nam wieczorem. Mieli tylko pretensje do jednej dziewczyny, że zjadła słoik konfitur - pan Stanisław nie może ukryć uśmiechu na to wspomnienie. - W dodatku załatwili furmankę i odwieźli nas do Nowogródka. Tam również rodzina nie zaznała spokoju.

Stanisław starał się dwukrotnie przekroczyć granicę zachodnią i dwukrotnie był aresztowany. W 1940 r. wrócił do Nowogródka. Tam udało mu się skończyć II klasę gimnazjum. W kwietniu 1941 r. NKWD aresztowało siostrę Wisię. Została osadzona w więzieniu w pobliskim Mińsku, jednak udało się jej stamtąd uciec. Wkrótce wyszła za mąż za Józefa Czarnockiego, administrującego majątkiem w Worończy (wspominanym w "Panu Tadeuszu" jako własność wojewody Niesiołowskiego). Jej szczęście nie trwało długo. W nocy z 30 kwietnia na 1 maja 1943 r. "partyzanci" sowieccy okrążyli posiadłość, zabili Jadwigę, będącą wówczas w stanie błogosławionym, jej męża i teściową. Dom spalono. Uratowali się tylko służąca i niewidomy Antek, na którego bandyci pożałowali kuli... Służąca pozbierała szczątki pomordowanych i pochowała je na miejscowym cmentarzu.

O tragedii Jadwigi rodzina dowiedziała się po wojnie, gdyż już w tym czasie Stanisław z matką byli na Syberii. W czerwcu 1941 r. Sowieci załadowali ich do pociągu i wywieźli do Aczyńska. Stanisław pracował przy wyrębie lasu, potem w kołchozie. Dzięki swej zaradności dwukrotnie uratował mamę od śmierci głodowej. Za dzień morderczej pracy od świtu do nocy otrzymywali 140 g mokrego ziarna z plewami. Matka po kryjomu oddawała synowi część swojej porcji, sama wkrótce była tak wyczerpana, że groziła jej śmierć głodowa. Uratował ją Polak sybirak pracujący we młynie. Z narażeniem życia pomagał wszystkim, którzy byli bliscy śmierci z głodu - także rodowitym Sybirakom. Stanisławowi kazał podczas sprzątania młyna wmieść na szufelkę ziarno i zabrać do domu. To uratowało życie mamie Stanisława. Śmierć głodowa ponownie zajrzała jej w oczy w 1942 r. Po podpisaniu umowy rządu sowieckiego z Sikorskim zostali przeniesieni do osiedla rejonowego, gdzie panowały znośniejsze warunki i gdzie była możliwość dorobienia po pracy. Stanisław zawsze był złotą rączką, interesował się stolarką, ślusarką, ogrodnictwem, szybko uczył się innych zawodów i umiejętności, dlatego wzywano go do pomocy. Za dodatkową pracę dostawał ziemniaki, mleko, chleb. To ocaliło matkę, gdy - jak twierdziła lekarka - zostały jej już tylko godziny życia.

Żołnierski los

Sam Stanisław uniknął śmierci dzięki silnemu organizmowi. W 1943 r. sam ciężko chorował - najpierw na zapalenie opon mózgowych, potem na zapalenie płuc. W tym czasie został zmobilizowany do armii Berlinga. Trudno się było wykurować w drodze, gdy trzeba było tygodniami czekać na pociąg, nocując pod gołym niebem czy na betonie. Gdy stanął przed komisją, choć miał 39°C gorączki, uznano go za zdolnego do służby liniowej. Warunki panujące w wojsku okazały się podobne do syberyjskich: przy 20-30-stopniowym mrozie żołnierze spali na śniegu, dopóki przy pomocy saperek nie zbudowali sobie ziemianek. Gdy ukończył kurs podoficerski, został przydzielony do ochrony sztabu. Z czasu przemierzania szlaku bojowego najbardziej boleśnie wspomina bezradność polskich żołnierzy, którzy chcieli iść na odsiecz powstańczej Warszawie. - Niemców było mało, zwialiby, gdybyśmy ich zaatakowali. Tymczasem front stał na Wiśle, a podoficerowie zatrudniani byli do ochrony tzw. reformy rolnej i ściągania kontyngentów - wspomina pan Stanisław. Na zachodzie Polski natomiast starali się ochraniać opuszczone przez Polaków majątki. - Te, które zajmowali Sowieci, były pustoszone, po ich przejściu zostawały gołe ściany.

Po zakończeniu działań wojennych pan Stanisław został przerzucony do Hrubieszowa, na tereny opanowane przez bandy UPA. Ponieważ żołnierze niezbyt dobrze żyli z NKWD i UB, wkrótce znowu zostali przerzuceni - na Kujawy, do pracy w gospodarstwach rolnych. Gdy pan Ścibor-Marchocki dowiedział się, że formowane są oddziały do likwidacji partyzantki na Białostocczyźnie, zgłosił się do demobilizacji, aby uniknąć udziału w bratobójczej walce. Opuszczenie szeregów LWP nie było proste. By podlegać demobilizacji, musiał się "postarzyć" o 6 lat. Dowództwo jednak nie było w stanie udowodnić mu wieku, bo nie miał żadnych dokumentów poświadczających datę urodzenia.

Poszukiwanie domu

Po demobilizacji Stanisław Ścibor-Marchocki objął gospodarkę na Pomorzu, ale gdy odnalazł matkę, a ojciec wrócił z Anglii, wszyscy osiedli w Pruszczu Gdańskim, gdzie ojciec pracował jako nauczyciel w liceum ogrodniczym, a Stanisław podjął tam naukę. W przyspieszonym tempie, bo już po dwóch latach, zdał maturę. Wydawało się, że zacznie się spokojne życie.

Tymczasem w 1949 r. wylądował w więzieniu. - W 1948 roku zaczęła się akcja scalania gospodarstw. Tymczasem na Pomorzu osiedlali się głównie przesiedleni zza Buga, którzy temat kołchozów już przerabiali i byli żołnierze AK i BCh, którzy musieli się ukrywać przed nową władzą. Był to więc element opozycyjny - opowiada pan Marchocki. Stanisław ze swym kolegą postanowili zaprotestować... wysadzeniem pomnika wdzięczności Armii Czerwonej. Sprawa się wydała. Jego czyn sąd zakwalifikował jako nawoływanie do zerwania sojuszu z zaprzyjaźnionym krajem. Dostał wyrok piętnastu lat więzienia. Nie załamał się. Był zahartowany po poprzednich pobytach w więzieniach i na Syberii. - Jeden człowiek się załamuje, innego to uodparnia - stwierdził po latach. Najpierw trafił do więzienia w Gdańsku, potem we Wronkach, następnie do Rawicza, Potulic. 14 miesięcy spędził w karcerze. Sam ze szczurami.

Ale nawet w więzieniu nie marnował czasu. - Dzieliłem celę ze studentem matematyki, który w tajemnicy przed władzami więziennymi, a nawet strażnikami, robił nam wykłady. Mydłem rysował wzory na drzwiach celi pomalowanych na czarno. Umysły mieliśmy świeże i nieprzeciążone wiedzą, informacje przyswajaliśmy szybko i skutecznie - wspomina pan Stanisław. W innej celi musieli opracować odmienną metodę. Tablicę zastępowała miska "powleczona" rozwodnionym proszkiem do zębów. Pisało się na niej wypaloną zapałką. Kiedy pana Stanisława przeniesiono do pracy w kamieniołomach, gdzie 9 miesięcy przepracował jako skalnik, mógł już mieć zeszyt i ołówek. Pozwalano również więźniom korzystać z biblioteki. Wówczas uczył się biologii.

Dzięki temu po przedterminowym zwolnieniu w marcu 1955 r. udało mu się dostać na zaoczne studia rolnicze. Od 1957 r. pracował jako agronom w powiecie wołomińskim. Ożenił się, zbudował dom, na świat zaczęły przychodzić dzieci. Na piaszczystych wydmach wyhodował ogród, choć sąsiedzi kreślili kółka na czołach... Wyrzucono go z pracy, bo wolał dbać o gospodarstwo niż jeździć na zebrania. Pomógł mu dokumentalista Robert Stando, który wcześniej nakręcił o nim film pt. "Agronom". Dzięki niemu i filmowi, mimo że pan Stanisław był bezpartyjny i miał więzienną przeszłość, w 1963 r. otrzymał propozycję objęcia stanowiska kierownika PGR-u. Zrujnowane gospodarstwo szybko doprowadził do rozkwitu, ale po 11 latach ponownie groziła mu ruina z powodu niekompetentnych decyzji administracyjnych. Sytuacja w pracy oraz poważna choroba serca spowodowały, że pan Stanisław przeszedł na rentę inwalidzką.

Odbudowa domu

W 1989 r. przeczytał w "Spotkaniach z zabytkami", że dwór w Krzesku został wystawiony na sprzedaż. Nie stać go było na kupno, mimo że suma była symboliczna. Tylko dzięki finansowej pomocy kuzynki stał się właścicielem zrujnowanego dworu. - Domy, w których się urodziłem i spędziłem dzieciństwo, zostały zrównane z ziemią. Nie ma po nich śladu. A ten należał do naszej rodziny. Pomyśleliśmy: dlaczego ma być zniszczone także to, co ocalało? Owszem, ocalało, ale w opłakanym stanie. W pokojach znajdowały się wcześniej magazyny, sklepy, w jednym lokatorka hodowała kury i świnie. - Chociaż z zewnątrz nie wyglądało to tak tragicznie, gdy zaczęliśmy remont, okazało się, że trzeba włożyć dużo pracy, by to wszystko uporządkować. Dziurawy dach, poodpadane tynki, przegniła stolarka... Trzeba było to wszystko wymieniać, wyburzyć ściany w zagrzybionych pokojach, pozrywać płytki PCV z dębowego parkietu, uporządkować zdziczały park - wspomina pan Stanisław.

Na pytanie czy nie obawiał się wielkiego trudu związanego z odbudową dworu, odpowiada słowami marszałka Piłsudskiego: - Jeśli chcesz dojść do celu, nie możesz zwracać uwagi na przeszkody. Jeśli będziesz się patrzeć na przeszkody, to się zniechęcisz. Gospodarz z dumą pokazuje szereg wysokich, obszernych pokoi na parterze. Część ma już jasny, połyskujący parkiet, świeżo otynkowane i pobielone ściany. Jest też centralne ogrzewanie, którego założenie było możliwe dzięki pieniądzom uzyskanym za udostępnienie dworu do realizacji filmu "Wrota Europy" według prozy Melchiora Wańkowicza. - Nie chodzi nam o sprawiedliwość dziejową, jesteśmy tylko użytkownikami tych rzeczy, które zostają po nas i będą służyły innym. Takie materialne przedmioty są świadkami przeszłości. Dlaczego na Kresach Wschodnich po wojnie niszczone były kościoły, równane z ziemią dwory? By zatrzeć ślady historii i móc zakłamywać przeszłość. My chcemy ocalić pamięć o przeszłości tej ziemi...".