Bogusławski Lech Włodzimierz

Z Ostoya
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Wersja do druku nie jest już wspierana i może powodować błędy w wyświetlaniu. Zaktualizuj swoje zakładki i zamiast funkcji strony do druku użyj domyślnej funkcji drukowania w swojej przeglądarce.
Lech Bogusławski
Włodzimierz Prus-Cygański z wnukami Lechem i Januszem Bogusławskimi

Lech Włodzimierz Bogusławski (ur. 20 października 1922 r. w Łodzi, zm. 19 kwietnia 2013 r. w Łodzi) – uczestnik kampanii wrześniowej 1939. Sekretarz Generalny Stowarzyszenia Papierników Polskich (1974 – 1982). Odznaczony Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem za Warszawę, Złotą i Srebrną Odznaką Honorową NOT.

Syn Stanisławy z Prus-Cygańskich i Kazimierza Bogusławskiego, dyrektora banku. Potomek w szóstym pokoleniu Andrzeja Ścibor-Bogusławskiego h. Ostoja, wicepodkomorzego łęczyckiego i sieradzkiego. Uczestnik kampanii wrześniowej 1939 r. Wcielony został do 321 pp, do batalionu mjr Czechowskiego, kompanii por. Milczyńskiego. Jako jeden z najmłodszych podoficerów 321 pp (16 lat) brał udział w obronie Warszawy w akcjach batalionu na Saskiej Kępie, Grochowie i Utracie. Od 1951 roku związany z przemysłem papierniczym. Dyrektor techniczny w Zakładach Celulozowo - Papierniczych we Włocławku (1961 – 1968). Naczelnik Wydziału Produkcji w Zjednoczeniu Przemysłu Papierniczego w Łodzi (1969 – 1972). Główny Specjalista w Biurze Studiów i Projektów Przemysłu Papierniczego (1973 – 1982). Działacz organizacji społecznych. Sekretarz Generalny Stowarzyszenia Papierników Polskich (1974 – 1982). Członkiem Rady Głównej NOT i skarbnik (1974 – 2000). Lech Bogusławski był mężem dr Krystyny Matuszkiewicz, z którą miał córkę dr Joannę Kozłowską zamężną za Krzysztofem Kozłowskim. Joanna i Krzysztof Kozłowscy mają córkę Martę i syna Michała.


Wspomnienia wojenne Lecha Bogusławskiego

Moje przeżycia wojenne zaczęły się w lipcu 39 roku. Uczniów licealnej klasy maturalnej obowiązywało zaliczenie 2-tygodniowego szkoleniowego obozu Przysposobienia Wojskowego. Chłopaków z Łodzi zebrał się kilkunastowagonowy pociąg. Załadunek do bydlęcych wagonów odbył się na stacji Łódź Fabryczna, wyładunek na bocznicy za Skierniewicami nad rzeką Rawką. Czekały na nas baraki w lesie, na prawym brzegu rzeki.Dzięki harcerskiej edukacji ( dwa zaliczone obozy) warunki bytowania uważałem za całkiem znośne. Wyżywienie obfite, ale jednak pozwalające na konsumowanie przysmaków dosyłanych z domu. Potrafiliśmy we dwóch (z Januszem Leśniewskim) w czasie przerwy poobiedniej dać radę całemu plackowi ze śliwkami. Szkolenia z moją grupą nie prowadził żaden ze znajomych podoficerów, ani plutonowy Gniećko ani krzywonogi plutonowy Kochanek, o którym na ognisku śpiewaliśmy „piękny jak bogów wybranek – plutonowy Kochanek”. Jakiś kapral, którego nazwiska nie pamiętam zadał mi pytanie, do czego służy skryte podejście do stanowiska ogniowego. Wymieniłem: do dostarczania amunicji, zaopatrzenia, rozkazów, wyprowadzania rannych. Wszystko za mało, ciągle słyszałem „co jeszcze?”. Powiedziałem więc, że do wycofania się. No i zaczęło się „żołnierz polski nigdy się nie cofa!”. A ja na to – a odwrót spod Kijowa? To był manewr strategiczny. Wasze nazwisko? Kim jest wasz ojciec? Podpadłem ... na całego. Całkiem realnie zawisła nademną groźba nie zaliczenia obozu, którego zaliczenie było nieodzownym warunkiem dopuszczenia do egzaminu maturalnego. Przed paru dniami byliśmy świadkami wyrzucenia z obozu jednego z uczniów liceum niemieckiego za rzekomo brak postawy patriotycznej. Trzeba było szukać środków zaradczych. Powiadomiłem telefonicznie Ojca o zaistniałej sytuacji. Tata znalazł ratunek. W pobliskich Skierniewicach mieszkał jego kuzyn pułkownik Dziewulski (dymisjonowany po przewrocie majowym). Uzgodniono, że odwiedzi mnie w najbliższą niedzielę. I tak się stało. Przechadzanie się w niedzielne popołudnie po obozie z pułkownikiem WP w pełnej gali mundurowej, przy orderach, pomogło. Odczułem natychmiastową zmianę stosunku durnego kaprala do mnie. Ćwiczenia obozowe zaliczyłem. W planach wakacyjnych przełom lipca i sierpnia był pobyt na obozie harcerskim w lasach spalskich (w Teofilowie?). Po powrocie do Łodzi zmieniłem mundur P.W. na harcerski i z pełnym ekwipunkiem (tornister, .....) wsiadłem do pociągu relacji Łódź F. – Radom z biletem do stacji Jeleń za Tomaszowem Mazowieckim. W pociągu miła niespodzianka spotkałem Wandzię Tuwan, moją cioteczną siostrę. Świeżo upieczona maturzystka jechała do Radomia do narzeczonego. Wyglądała uroczo. Miała gruby warkocz upięty dookoła głowy (tak jak w 2005-6 czesze się Timoszenko, ukraiński prowodyr pomarańczowej rewolucji). Czas podróży minął szybko. Od Jelenia czekał mnie 10 km marsz bocznymi drogami wprost do spalskiego mostu nad Pilicą. Szedłem na gotowe. Ominęło mnie pakowanie, transport sprzętu obozowego i jego rozbijanie. To wszystko miało miejsce w czasie mego pobytu w Rudzie Skierniewickiej. Obóz znalazłem w lesie 3 km na wschód od Spały. 5 dużych namiotów. Mój zastęp prowadził do czasu mego przybycia Włodek Rodewald (umarł jako prof. Chemii na UW). 7 młodych chłopców. Najbardziej dziecinnie wyglądał Beniuszko (umarł jako proboszcz w Ksawerowie). Pamiętam jeszcze nazwisko studenta medycyny pełniącego rolę opieki lekarskiej. Nazywał się Lamentowski (do pediatry tego nazwiska chodziliśmy z Krysią radzić się w sprawach naszej córeczki, która zasypiała przy karmieniu piersią. Nie wspominamy go dobrze). Z pobytu w tym obozie utkwiło mi w pamięci osobiste niepowodzenie. Chcąc zdobyć jedną ze sprawności harcerskich brakujących mi do kompletu (nazwy nie pamiętam) miałem spędzić w lesie zupełnie samotnie 24 godziny. Wyszedłem z obozu popołudniu. W gęstym zagajniku zbudowałem sobie szałas z pociętych gałęzi, takież legowisko. Materac był sprężysty, spało się wygodnie. Na małym ognisku przygrzałem konserwę na śniadanie i wyszedłem na skraj lasu od strony wsi Królewska Wola. Zacząłem szkicować widok roztaczający się przede mną. Zajęty nie zauważyłem zbliżających się leśnym duktem 2 naszych harcerzy idących do wsi po mleko. Zobaczyli mnie i zagadali. Ze sprawności nici. Z samotnego noclegu na posłaniu z gałęzi pozostała mi pamiątka w postaci potężnego wrzodu na karku, z którego wyleczyłem się ostatecznie dopiero w październiku. W pierwszym tygodniu sierpnia zlikwidowaliśmy obóz. Do przewiezienia sprzętu przysłał nam ciężarówkę ówczesny prezydent Łodzi, socjalista Kwapiński. Przewóz eskortowałem osobiście. Krótki pobyt w Łodzi urozmaicony wizytą u lekarza i stosowaniem rozmaitych maści na czyraka i w połowie sierpnia byłem już w Szczawinie. Był wtedy z nami Ojciec. Mama przyjeżdżała w soboty. W jedną z nich przywiozła mi wezwanie do stawienia się 23-go sierpnia w dowództwie Przysposobienia Wojskowego. Zostałem zmobilizowany do pełnienia służby wartowniczej. W szkole (chyba im. Konarskiego) na ul. 11-go listopada, obecnie Legionów a za PRL Obrońców Stalingradu, wydano nam broń. Były to angielskie karabiny kawaleryjskie. Do tego amunicja w ilości 10 sztuk. Do patrolowania przypadł mi odcinek linii kolejowej od stacji Chojny do stacji Widzew. Służba trwała 12 godzin. Patrole były 3 osobowe. Na szlaku najwięcej kłopotu mieliśmy z pracownikami Widzewskiej Manufaktury, którzy przekraczali tory kolejowe w miejscach niedozwolonych, skracając sobie drogę. Przyzwyczajenie wieloletnie zderzało się ze służbistym i rygorystycznym podejściem do sprawy szczenięcych wartowników. Kilka dni przed 1 września przez stację Chojny przejeżdżał pociąg, który mnie zainteresował. Stał około 1 godziny. Pierwszym wagonem była platforma z czołgiem, drugim opancerzony kryty wagon z wieżyczką obrotową, z której sterczało działo następnie lokomotywa i szereg towarowych wagonów z żołnierzami i końmi. Był też jeden wagon osobowy, z którego wysiedli oficerowie. Po jego odjeździe sierżant, dowódca placówki wartowniczej a więc nasz zwierzchnik powiedział: „Jak już Wołyńską Brygadę Kawalerii przerzucają pod granicę to wojna nieunikniona”. O jej wybuchu w piątek 1 września dowiedzieliśmy się z ojcem przez radio. Reszta rodziny była w Szczawinie. Tego dnia służbę rozpoczynałem wieczorem. Przed południem przeżyliśmy pierwszy nalot. Ojciec był dzielnicowym dowódcą Obrony Przeciwlotniczej i Gazowej. Nosił maskę gazową jako oznakę funkcji. Podstawowym jego obowiązkiem było dopilnowanie by w czasie alarmu ludzie schodzili do schronów, którymi były głębokie rowy wykopane w Alejach Kościuszki. Obserwowaliśmy z nich samoloty krążące na wysokości 5-6 tys. metrów otoczone obłoczkami z pocisków artylerii p-lotniczej. Pierwsze bomby spadły na skrzyżowanie ulic Kościuszki i Bandurskiego uszkadzając narożne domy. Ostatnia noc mojej służby wartowniczej, z 4 na 5 września, była pełna wrażeń. Widać było na południowym nieboskłonie nieprzerwanie błyski wybuchów, a po wschodzie słońca przeleciały nad nami lotem koszącym dwa samoloty typu „Karaś”, jedyne polskie samoloty, jakie widziałem w czasie działań wojennych. Pomalowane były na kolor zielony (khaki). Leciały z południa na północ. Już po wojnie przeczytałem o ataku polskich samolotów szturmowych na niemieckie czołgi między Piotrkowem a Rozprzą. Jak ich ukazanie się podniosło nas na duchu! Ale nie na długo. Około godziny 6 dowódca placówki obwieścił nam zwinięcie placówki i przekazał rozkaz marszu do Warszawy i zameldowanie się na cytadeli. Wstąpiłem do domu, aby powiadomić Ojca, ale go nie zastałem (jak się po powrocie z Warszawy dowiedziałem, poszedł na ranną mszę do kościoła). Zostawiłem kartkę z informacją o rozkazie, jaki otrzymałem i o moim zamiarze wstąpienia po drodze do Szczawina dla poinformowania Mamy. Tramwaje do Zgierza nie kursowały, więc szedłem pieszo z pełnym ekwipunkiem harcerskim: tornister ze zrolowanym kocem i przedmiotami higieny osobistej, zapasowa bielizna, 2 puszki konserw, suchary no i karabin angielski. Po drodze przy ulicy Zgierskiej zwróciłem uwagę na płonący po bombardowaniu pałacyk barona Heinzla (obecny park Julianowski). Jak się okazało mieściło się tam dowództwo Armii Łódź i bombardowanie zostało naprowadzone przez dywersantów niemieckich. Na Zgierskiej było tłoczno. Piesi, pojazdy (przewaga z napędem końskim), łódzcy Żydzi i uciekinierzy z okolic Piotrkowa. Od czasu do czasu motocykle wojskowe. Luźno zrobiło się za Zgierzem na drodze do Szczawina. Obserwowałem nadlatujące z północy bombowce położywszy się na wszelki wypadek w kartoflisku. Łódź broniła się jeszcze artylerią przeciwlotniczą, o czym świadczyły obłoczki wybuchających pocisków wokół samolotów. Niestety żadnych strąceń nie było widać. W Szczawinie przekonywałem Mamę, że trzeba będzie kupić wóz z koniem i uciekać przed frontem na wschód. Tak byłem przesiąknięty propagandą płk Umiastowskiego, wzywającego przez radio ludność, a zwłaszcza mężczyzn, do ewakuacji za linię Wisły. Dobrze, że Ojciec, który dotarł do Szczawina nazajutrz zarządził pozostanie na miejscu. Ja wziąłem rower Janusza i ruszyłem późnym popołudniem na Warszawę chcąc jak najprędzej wykonać otrzymany rozkaz. W Strykowie widząc siedzącego przed jednym z domów majora W.P. zameldowałem się służbiście i pytałem o łódzkie formacje Przysposobienia Wojskowego. Niestety nic nie wiedział, robił wrażenie skrajnie zmęczonego i zgnębionego. Koło Głowna dogoniłem oddział młodzieży P.W. z Łodzi (z moich kolegów nie było nikogo). Ponieważ zapadał zmrok rozłożyliśmy się biwakiem w lesie. Po północy rozległy się w pobliżu strzały i krzyki. To dywersanci z okolicznych wsi niemieckich dali znać o sobie. Poruszanie się w nocy po zatłoczonej szosie nie było łatwe. Znalazłem sposób. Trzymając się brzegu konnego wozu można było, wprawdzie wolno, ale bez wysiłku posuwać się w stronę Warszawy. Można było nawet przysypiać nieco. Po wschodzie słońca zjechałem z szosy do zagajnika na wzgórzu i układałem się w słońcu do drzemki. Oczywiście posiliwszy się przedtem. Nie trwało to długo. Otrzeźwił mnie huk wybuchów. Samoloty niemieckie bombardowały Łowicz. Byłem jakieś 5 km od miasta. Obserwowałem powiększające się z każdą chwilą chmury pożarów. Nalot trwał prawie godzinę. Gdy ucichły wybuchy wróciłem na szosę i korzystając z luźniejszej drogi pedałowałem szybko. Wiele wozów, bojąc się ataku samolotów zjechało z szosy chroniąc się pod drzewami. Szybko dotarłem do granic Łowicza i wjechałem w jego ulice. Miejscami domy płonęły po obu stronach ulicy. Jadąc czuło się gorąco pożarów. Starałem się przejechać jak najszybciej. I to mi się udało. Za Łowiczem szosa z Łodzi połączyła się z szosą z Poznania. Stało się tłoczno. Czepianie się wozów konnych było najszybszą metodą posuwania się naprzód. Pamiętam nocny odpoczynek na dziecinnym łóżku w opuszczonym domu za Sochaczewem. Aby nie stracić roweru, który był w tym czasie pożądanym środkiem lokomocji, trzymałem na nim nogę. Do Warszawy jechało się łatwo, bo z górki. Barykady z przewróconych wozów tramwajowych miały być zaporami przeciwczołgowymi. Na cytadeli bez trudu trafiłem do punktu meldunkowego. Spisano dane personalne i obwieszczono przydział: batalion „Jan”, kompania porucznika Milczyńskiego, łącznik przy dowódcy. Wychodząc nie znalazłem już roweru. Nawet we wnętrzu twierdzy grasowali złodzieje. Naiwnie sądziłem wówczas, że rower wzięto do tworzonego oddziału poruszającego się na rowerach. W późniejszym czasie rozszyfrowaliśmy, że dowódcą batalionu jest mjr Jan Czechowski , batalion wchodzi w skład 321 pułku piechoty (odtworzony pułk 21 „Dzieci Warszawy”), którego dowódcą jest pułkownik Sosabowski (przyszły dowódca brygady spadochronowej). Pułk wchodził w skład ugrupowania generała Zulaufa. Nastąpiło umundurowanie i uzbrojenie. Pożegnałem się z angielskim karabinem, który zamieniłem na niemieckiego mauzera, do niego dwie jednostki amunicji, pas z ładownicą, hełm niemiecki z I wojny światowej przemalowany na kolor khaki (zielonkawy), bagnet. Z umundurowania wziąłem płaszcz zimowy z naszywkami podchorążego (szynel). Nie chciałem rozstawać się ze swym mundurem P.W. W kompanii porucznika Milczyńskiego było jeszcze dwu oficerów z Łodzi: ppor. Fiedotiew i chorąży Kaliński. Z łódzkich licealistów pamiętam: Jerzego Tomaszewskiego, Janusza Szatsznajdra, Zygmunta Patorę. Pierwszą noc na cytadeli spędziłem na wałach. Próba spania w sypialni żołnierskiej nieudana z powodu strasznego zaduchu, wprost smrodu. W efekcie do końca oblężenia nie mogłem pozbyć się kaszlu. Na następny dzień zajęciem przydzielonym było nalewanie benzyny do butelek i korkowanie z knotami. Klasyczne koktajle Mołotowa. Drugą noc na wałach chciałem spędzić cieplej i rozłożyłem swój zrolowany dotychczas koc. Spanie przerwał alarm i wymarsz z cytadeli. Mój pluton zakwaterowano w pałacu „Pod Blachą”. Dobry punkt do obserwacji palącego się zamku. Nad wieżą unosił się dym i płomienie. Na następny dzień przesunięto pluton do tzw. domu Schichta przy wlocie na most Kierbedzia. Zadaniem naszym było pilnowanie ładu przy wlocie na most. Wszystkich umundurowanych kierowaliśmy do Garwolina. Most był bombardowany przez nurkujące Stukasy. Pamiętam radość żołnierzy gdy po serii z ciężkiego karabinu maszynowego i 2 strzałach z działka przeciwlotniczego jeden z nurkujących samolotów runął na ziemię. Oczywiście rozgorzał spór między obsadami działka i karabinu. Triumfalnie pokazywano kawałki blach z strąconego samolotu. Chwile radosnej satysfakcji przechodziliśmy gdy przyprowadzono na nasz posterunek 3 jeńców niemieckich. Chłopcy jak byki a byli naprawdę przerażeni. W odruchu litości poczęstowaliśmy ich czerwonym winem. Odnalezione w piwnicach zajmowanego domu stanowiło przez parę dni rozmiękczacz twardych żołnierskich sucharów. Nieregularnie docierała do nas aprowizacja z Cytadeli. Pamiętam otrzymane raz rodzynki. Rozdzielano po pełnym hełmie. Zaletą kwatery przy moście była bliskość łaźni. W ciągu całej obrony Warszawy tylko tam mogliśmy wymyć się dokładnie. Przewidując rychłe przerzucenie naszego zgrupowania w inne rejony Warszawy postanowiłem odwiedzić ciocię Marychnę moją chrzestną matkę mieszkającą na ulicy Żurawiej. Uzyskałem zgodę chorążego Kalińskiego. Choć popołudniu bombardowanie osłabło postanowiłem dla bezpieczeństwa mej głowy iść w hełmie. Okazało się to przyczyną kłopotów. Okropne wrażenie sprawiała ulica Świętokrzyska. Jezdnia całkowicie zniknęła pod gruzami domów. Dochodziłem Marszałkowską do Żurawiej gdy zatrzymał mnie patrol dowodzony przez kaprala. Zainteresował do nietypowy kształt mego hełmu (niemiecki z czasów I wojny światowej). Nie pomogły moje wyjaśnienia, uznał mnie chyba za Niemca, który przedarł się do serca Warszawy i udaliśmy się na najbliższy posterunek policji. Na szczęście tuż przy domu ciotki na Żurawiej. Dla wyjaśnienia sprawy wystarczył jeden telefon do mojego dowódcy. Dobrze, że miałem zanotowany numer i że sieć telefoniczna Warszawy jeszcze działała. Dom cioci był cały i u niej też wszystko było w porządku. Na podwórku ustawiono kapliczkę z figurką Matki Boskiej, do której wznoszono modły o ocalenie od pożogi wojennej. Moje przewidywania się sprawdziły. Nazajutrz opuszczaliśmy lewobrzeżną Warszawę w niezłych nastrojach: Stukas strącony, Niemcy wzięci do niewoli, Kurier Warszawski donosił o dobrze rozwijającym się natarciu Armii Poznań. W toku największej po I wojnie światowej bitwy, nazwanej bitwą nad Bzurą, nasze oddziały lada dzień odbiją Łódź, konnica Armii Pomorze przedarła się do Warszawy. Zakwaterowano nas na ul. Jagiellońskiej. Moja drużyna u Żydów na I piętrze. Do dyspozycji był duży tapczan, na którym mieściło się w poprzek 5 chłopa. Ja i Janusz Szatsznajder częściej spaliśmy w samochodzie niż u Żyda. Nie relacjonowałem, że dowódca kompanii dostał do dyspozycji samochód osobowy – Skodę, a szoferem został Jurek Tomaszewski dzięki posiadanemu prawu jazdy. Spało się niezbyt wygodnie, ale można było regulować dopływ świeżego powietrza. Jazdę Skodą pamiętam tylko jedną. Było to już chyba po zawieszeniu walk, gdyż nie było bombardowań ani ostrzału artyleryjskiego. Zawieźliśmy dowódcę – por. Milczyńskiego na Aleje Ujazdowskie do domu, przed którego wejściem były atlasy wspierające balkony I piętra (odbyła się chyba odprawa dowództwa przed kapitulacją). To nie znaczy, że nie było innych jazd bez mego uczestnictwa jako asysty i ochrony. Zadania naszej jednostki polegały na wzmocnieniu obrony w przewidywanych miejscach ataków Niemców. Pierwszym takim zadaniem było wzmocnienie wschodnich krańców Pragi. Skoro świt mój pluton uzbrojony w rusznicę przeciwpancerną ruszył w kierunku cmentarza na Brudnie. Przechodząc koło zakładów spirytusowych czuliśmy silny zapach spirytusu. Widać nie wszystkie zbiorniki były szczelne. Rusznicę, która była cholernie ciężka (wyglądała jak 3-krotnie większy od normalnego karabin) niósł najwyższy i najsilniejszy żołnierz. Przechodząc obok nasypu kolejowego widzieliśmy jak pocisk artyleryjski spada na pobocze nasypu nie wybuchając. Następny pocisk jednak eksplodował. Jeden z odłamków utkwił w ładownicy idącego obok mnie Janusza Szatsznajdera. Nie spowodował na szczęście wybuchu zawartości ładownicy wiszącej u pasa Janusza. Stanowisko ogniowe założyliśmy w pomieszczeniu fabrycznym, zapylonym, pełnym worków chyba z cementem, wysuwając przez okienko na wschód lufę rusznicy. Tkwiliśmy tam cały dzień. Wieczorem wróciliśmy na Jagiellońską. W jednym z następnych wieczorów przesunięto nas w rejon Saskiej Kępy. Widać spodziewano się nocnego natarcia wzdłuż Wisły od południa. Po nocy tam spędzonej powróciliśmy na Jagiellońską. Nadszedł straszny dzień 17 września. Doręczono nam ulotki z orędziem prezydenta Mościckiego, powiadamiającym o wtargnięciu Sowietów w granice Rzeczypospolitej i zapowiadającym należytą odprawę, jakiej udzieli nowemu najeźdźcy polski żołnierz. Nie przeszkodziło to szerzeniu optymistycznych pogłosek, że wojska polsko-rosyjskie z Rydzem – Śmigłym na czele śpieszą na odsiecz Warszawie. Ciągłe naloty bombowe i ostrzał artyleryjski dosięgły ul. Jagiellońskiej. Pocisk zburzył oficynę domu, w którym kwaterowaliśmy. W bramie, w której jak w schronie zbieraliśmy się w czasie nalotów, zaroiło się od szarych od pyłu, przerażonych, ogłuszonych mieszkańców zburzonych oficyn. Nadszedł dzień głównego działania naszego zgrupowania w obronie Warszawy. Późnym popołudniem formowano oddziały w pełnym ekwipunku na ulicy Targowej. Wyraźnie widać było różnicę w zachowaniu się młodych żołnierzy i starych. Ci ostatni mieli miny straceńców. Jeden z podoficerów naszej kompanii powiedział mi, że jak zginie to mogę wziąć jego rower. Tylko nie powiedział gdzie go znajdę. Maszerowaliśmy na południowy wschód gdzie Targowa przechodzi w ul. Grochowską. Zapadał zmrok. Marsz zatrzymano. Przed czoło wystąpił wysoki major. Domyśliliśmy się, że jest to „Jan” dowódca batalionu. Obwieścił nam, że nowym atakiem mamy pomóc przerwać linię wroga i umożliwić przedostanie się do Warszawy oddziałów armii „Polesie”. Jako łącznik starałem się być stale w pobliżu dowódcy kompanii, por. Milczyńskiego. Posuwaliśmy się powoli. Zrobiło się już zupełnie ciemno. Nagle odezwały się salwy broni maszynowej. Porucznik rozkazał wysunąć się do przodu załodze ciężkiego karabinu maszynowego i odpowiedzieć ogniem, kilkoma krótkimi salwami. W tym momencie zjawił się obok por. Milczyńskiego nieznany nam oficer, zażądał przerwania ognia i zagroził, że może nas w każdej chwili zniszczyć ogniem swej jednostki. Doszło do ostrej wymiany zdań między obu oficerami. Był to dowód braku koordynacji w dowództwie. O akcji batalionu nie zostali powiadomieni dowódcy wysuniętych punktów obrony. Zarządzono odwrót. Tak skończyła się próba akcji bojowej. Ostatnia. Nie pamiętam jak na Pradze było z wyżywieniem, Ale nie pamiętam głodu. Więc musiano nas jakoś karmić. Pamiętam ostatni obiad już po zawieszeniu broni. Bardzo twarde mięso z konia i kluski. Widać pierwszą w życiu koninę zapamiętuje się. Z powodu niezagojonego wrzodu na karku (pamiątka po obozie harcerskim w Spale) musiałem od czasu do czasu odwiedzać punkt sanitarny dla zmiany opatrunku. W czasie jednej z bytności natknąłem się na ppor. Fiedotiewa romansującego zawzięcie z sanitariuszkami. Zawieszenie działań wojennych charakteryzowało się ciszą. Ustał huk wybuchów bomb i pocisków armatnich. Pozostał warkot silników nisko latających samolotów z czarnymi krzyżami na kadłubach. Zostały również Junkersy pasażerskie. Chyba reporterzy robili zdjęcia Warszawy, jej ruin i tlących się jeszcze pożarów. Zjawił się sierżant – płatnik. Dostałem pierwszy i ostatni w życiu żołd: jeden banknot 500 zł i kilka drobniejszych (chyba 20- złotowych). Te 500 zł najbardziej pamiętam bo za nie Mama kupiła tapczan. Zdecydowałem się nie zostawać dłużej w wojsku. Byłem przecież 16-letnim ochotnikiem a nie poborowym i diabli wiedzą jak Niemcy by mnie potraktowali. Odbyłem na ten temat rozmowę z poznanym na ul. Targowej dziennikarzem, panem Kowalskim, który nawet pożyczył mi swe ubranie. Zdałem broń i pomaszerowałem na Żurawią do ciotki Marychny [Markiewicz]. Pozostałem u niej dwa dni. Ubranie od Kowalskich okazało się za ciasne i ciocia wypożyczyła obszerniejsze od państwa Drozdowskich. Przebrany na cywila 2 października w piękny pogodny ranek wyruszyłem z Warszawy ulicą Grójecką w kierunku Skierniewic. U granic miasta pierwszy kontakt z niemieckim posterunkiem. Rewidują szukając broni. Ale nie tylko. Niemieckiemu oficerowi spodobał się mój zegarek. Omega, którą przed rokiem dostałem od Ojca. Proponuje zamianę na swój. Mówię, że to pamiątka, prezent. Chyba bym niewiele wskórał gdyby nie nagły przeskok jego zainteresowań na obok rewidowanego chłopca, u którego znaleziono nóż fiński. To trzymasz na Niemców – krzyczy. Próbuję chłopcu pomóc. Mówię, że jest harcerzem i nóż jest normalnym harcerskim ekwipunkiem. Jak przydają się lekcje niemieckiego u pani Klose! Korzystając z zainteresowania Niemca nożem, mając na uwadze jego propozycję zamiany zegarków, zbieram swoje rzeczy i spływam. Z dalszej drogi pamiętam zburzony Mszczonów, przez który przejeżdżała kolumna wojsk pancernych: wozy opancerzone i czołgi. Robiła wrażenie. Nocowałem w gromadzie innych na klepisku pokrytym słomą, między Mszczonowem a Skierniewicami. Następnego dnia w godzinach przedpołudniowych dotarłem do dworca kolejowego w Skierniewicach. Od kolejarzy dowiedziałem się, że szykują skład towarowych wagonów do Łodzi, ale zabrać się z nimi będę mógł jeśli od wojskowego komendanta dworca uzyskam zezwolenie. Idę do niego. Wysoki, szczupły, dobrze prezentuje się w oficerskim mundurze. Szkolną niemczyzną mówię, że jestem uczniem liceum i chcę wrócić do rodzinnej Łodzi. Podaję legitymację szkolną. Bez słowa wypisuje mi zezwolenie na jazdę do Łodzi (jeszcze nie Litzmondat). Pociąg był pusty. Często stawał. W późnych godzinach popołudniowych dobiłem do Łodzi Fabrycznej. W domu, po wielkim wybuchu radości z powrotu syna spragnionego wojaczki, nastąpiło „całopalenie” bielizny (bo mogła być zawszona) i szorowanie w wannie. Tak się skończyło moje wojowanie. Zaczął się czas okupacji.


Zobacz też


Bibliografia


  • Przegląd Papierniczy nr 7/2010.
  • Na Sieradzkich Szlakach nr 3/2009.